W najtrudniejszych życiowych lekcjach, kryje się największy dar. Dziś za nie dziękuję… kiedyś- nie byłam gotowa, by się na nie otworzyć, by dojrzeć i tym bardziej przyjąć ten skrywany w każdym doświadczeniu prezent zbliżenia się do mieszkającej w sercu każdego z nas boskości.

Przyszła do mnie niespodziewanie…

Przeszłam już tak wiele…- myślałam…. Po co to jeszcze…. Tego już za dużo…. – nie chciałam przyjąć, uznałam, że to jakiś mało zabawny, kosmiczny żart. Były bolesne rozwody, utraty pracy, przytłaczające wieloletnie próby odchodzenia od wyniszczających uzależnień… próby powrotu do siebie, wyjścia poza lęki, zwłaszcza finansowo zawodowe… był ten brak miłości, tej  w którą już nawet nie wierzyłam, której nie było… wszystko było, ale w końcu… jedno po drugim- niczym pracowita mrówka, dźwigałam na mych wątłych wtedy plecach kolejne fundamenty tego, co teraz przeobraziło się w piękny i obfity pałac…. Myślałam, że to koniec… wtedy pojawiła się ona… moja nowa przyjaciółka- choroba… ta, która zwie się rakiem i to nie byle jakim, bo mawiają, że jest złośliwa… ta której brzmienie napawa Cię nieopisanym lękiem… gdy dotyczy Ciebie…

Przyszła do mnie niespodziewanie, nie chciałam jej widzieć, udawałam… uciekałam w zapomnienie… a potem- nagle…- padałam na kolana pytając Boga dlaczego… nikt nie odpowiadał…

Nie pozostawiła mi jednak wyjścia… przeszywała lękiem… w pewnym sensie zmusiła, bym ją prawdziwie zobaczyła…

Pamiętam ten dzień kiedy w końcu wpuściłam ją do mego serca… zaskoczyła mnie… nie było w niej cienia złośliwości… była miłość…

Delikatnie otwierała mnie dalej… niczym najczulsza matka pokazując gdzie jeszcze boli i gdzie tak bardzo mocno tęsknię, by do siebie wrócić, by tak mocno się utulić…

Pozwoliłam jej na to… choć lęk dalej penetrował me istnienie….

Gładziła me zaniedbane w minionych dniach grozy włosy… całowała czoło… tuliła….

…pytała w co wierzę… pokazała- jak w takich chwilach… jak bardzo potrafi wątła być moja wiara… przywróciła mi siłę… obdarzyła pokorą… pokazała czym jest zaufanie do życia… wtedy kiedy nic już nie koi… prócz zaufania tej niepojętej, najinteligentniejszej Sile…

W tych dniach- po raz pierwszy poczułam wdzięczność, że życie tak czule trzyma mnie w ramionach… nigdy tak na to nie patrzyłam, brałam za pewnik, że tu jestem… lecz ona… moja nowa przyjaciółka choroba-  nie pozwalała umniejszać magii i daru każdego kolejnego poranka… tego, że tu Jestem….

Dała mi tak wiele… nikt nigdy tak hojnie mnie nie obdarował….

Każdy moment stał się jakby wiecznym zatrzymaniem… nic nie mogło być już pominięte czy umniejszone…

Ujrzałam piękne, pełne miłości twarze bliskich… wzruszałam się… nigdy wcześniej ich nie widziałam…

Widziałam miłość matki, ojca, brata… piękno i wolność mojej córeczki, troskę i prawdziwość mężczyzny, który był jak nikt inny dla mnie…. serca przyjaciół… po prostu dojrzałam ludzką miłość….

Obrazy z przeszłości, te trudne, przytłaczające, te przez które spać nie mogłam, nie chciałam… zdały się niczym w obliczu mocy uzdrowienia choroby, mojej nowej przyjaciółki…

W najtrudniejszych życiowych lekcjach, kryje się największy dar. Dziś za nie dziękuję… kiedyś- nie byłam gotowa, by się na nie otworzyć, by dojrzeć i tym bardziej przyjąć ten skrywany w każdym doświadczeniu prezent zbliżenia się do mieszkającej w sercu każdego z nas boskości.

Przyszła do mnie niespodziewanie…

Moja przyjaciółka choroba…. Najbardziej uzdrawiająca ze wszystkich życiowych towarzyszy… dająca nowe życie, dająca miłość, zbliżająca Cię do skrywanego w Twoim sercu Boga…

Dziękuję Kochana, że mnie odwiedziłaś…. i z wdzięcznością w sercu pozwoliłam dalej kroczyć Ci tam, gdzie serca innych czekają na Twe nieopisane dary….

 

Oby ten wpis był dla Ciebie balsamem- jeśli i Ty obcujesz ze swoją przyjaciółką chorobą… jeśli nie umiesz jej jeszcze ugościć… pozwolić, by pokazała Ci wielką miłość…♥