Twarzą w twarz ze sobą.

 

Najtrudniej zmierzyć się z samą sobą…nic nie przeraża tak, jak czucie pełni własnego istnienia…dlatego, nawet gdy od lat podążasz ścieżką świadomości- wciąż często stawiasz opór przed ostatecznym wejściem do komnat swojej prawdziwości.

Przez lata, na różnorakie znane i wciąż poznawane sposoby- starałam się modyfikować wachlarz płynących przeze mnie emocji na te bardziej sprzyjające…

Czasem me zabiegi były uwieńczane chwilowym sukcesem…no właśnie…chwilowym….

Za godzinę, dzień lub dwa…niczym bumerang powracało do mnie to, od czego tak sprytnie uciekałam.

Nie dostrzegałam wówczas, iż pod przykrywką duchowych konceptów kamufluję i uśmierzam pragnące wydobyć się z mego ciała emocje.

Akumulowane, prędzej czy później ponownie pukały do mych drzwi…a ja nie rozumiałam dlaczego lata pracy nad własnym rozwojem nie przynoszą znaczących efektów.

Pewnego dnia olśniło mnie…wyraźnie zobaczyłam, że to czego się boję to -nie jak mi się wydawało- niesprzyjające okoliczności czy doświadczenia, ale prawdziwe spotkanie z własnymi emocjami.

Lęk, wokół którego nieustannie tworzyłam tłumaczące jego istnienie opowieści- nigdy nie paraliżował  mnie potencjałem materializacji owego projektowanego zjawiska, ale…intensywnością emocji bólu w wypadku jego urzeczywistnienia.

Zrozumiałam, że my- ludzie, najbardziej obawiamy się stanięcia twarz w twarz z samym sobą…i tak też- po dziś dzień- uczę samą siebie i przypominam innym- jak, pomimo szalejącej w naszym wnętrzu burzy- nieustannie powracać do siebie, do swej prawdy i w zaufaniu otwierać na wszelkie obecne w Tobie teraz doświadczenie.

Kluczem jest tutaj konsekwencja, a ta z kolei wynika z wyłaniającej się na powierzchnię Twego życia gotowości i odwagi, by żyć pełnią każdorazowego przeżycia.

Tak łatwo jak się o tym mówi, tak niewiarygodnie trudno jest po prostu być w obliczu kłębiącego się we mnie, czy Tobie huraganu…

Zalewana oceanem smutku, mam wrażenie że zaraz całkiem w nim zatonę jeśli nie ucieknę…

Spalana ogniem wirującej złości, słyszę szalejący umysł, który krzyczy, że już dłużej nie wytrzyma…

Sparaliżowana przeszywającym na wskroś lękiem- trzęsę się na myśl o potencjale przeżycia odrzucenia, porażki czy błędu….

Skulona tak, mimo lęku, smutku czy złości- prostuję jednak swą sylwetkę i niczym kosmiczna bogini spoglądam w oczy demonom mojej przeszłości…

Zadziwia je ma odwaga…tracą na swej pewności, gdy ja…mimo lęku…Jestem… jak przestrzeń, przez którą przepływa wszystko, lecz nic nie jest w stanie mnie dotknąć tak długo…jak długo nie uwierzę, że jest to możliwe…

Tańczę więc z echem dawnych uwarunkowań…wabiona znanym, dającym pozorne ukojenie aromatem schematów…stawiam krok w ich kierunku…są tak kuszące…ale…za moment przychodzi otrzeźwienie i wraz z jego przypływem przesuwam stopę  na nowo uścielaną wolnością część parkietu…

Ten taniec to taniec życia…zapominamy i znów pamiętamy…oddalamy się, by znów powrócić…cierpimy, by dostrzec, że tylko wiara w możność cierpienia nam je zadaje….

Wspinanie się po oktawach miłości to takie właśnie tango, w którego rytm naprzemiennie oddajemy się prowadzeniu, by zaraz potem demonstrować ego i iluzoryczną kontrolę…

Życie w przestrzeni miłości to nie żaden jednorazowy wyczyn, to nie żadne osiągnięcie…ale każdorazowe konsekwentne powracanie do siebie prawdziwej, gdy znów oddamy ster dawnym uwarunkowaniom, gdy znów zapomnimy…

Stanięcie twarzą w twarz ze swoją nagością to najtrudniejszy, lecz zarazem najbardziej wyzwalający akt prostoty Twojego istnienia…zresztą…sprawdź to dla siebie sama….