Pamiętam jak zawsze dziwił mnie sposób, w jaki niektórzy z moich znajomych, decydowali się spędzać swoje wakacje.
Nie rozumiałam, jak może sprawiać komuś przyjemność, daleka wyprawa w góry, codzienna wędrówka, ucieczka od cywilizacji, przebywanie w niezwykle skromnych warunkach, rezygnacja z wszelkich dostępnych w obecnych czasach luksusów i przyjemności.
Dla mnie esencją udanego urlopu, przez dłuższy czas, mógł być jedynie pobyt w przepełnionych wygoda i dostatkiem hotelach, miejscach powszechnie określanych, jako all inclusive.
Relaksowało mnie codzienne przesiadywanie nad brzegiem oceanu, cieszył szeroki wybór posiłków, delektowałam się tym swoim nic nie robieniem.
Po takim każdorazowym wyjeździe, czułam jednak, ze oprócz dobrze odżywionego żołądka oraz kilku dodatkowych kilogramów- jakaś niezmiernie istotna część mojego ja- nie była w najmniejszym stopniu usatysfakcjonowana. Myślałam wówczas, że to moje rozkapryszone, znudzone ego daje o sobie znać. W pewnym momencie zrozumiałam jednak, że to moja dusza nawoływała mnie do wsłuchania się w jej cichy glos, prosiła- by ją nakarmić, poczuć.
Przyszedł więc czas w moim życiu, gdy niespodziewanie pojawiło się we mnie pragnienie doświadczenia zupełnie innego niż dotychczas rodzaju urlopu.
Nie zdawałam sobie wówczas sprawy, że tak naprawdę, przyszedł czas na nieco inną niż ta na co dzień praktykowana w domu- podróż w głąb samej siebie.
Zaczęłam kilka miesięcy temu. Wyjechałam na tygodniowy tzw. silent retreat (wczasy w ciszy, medytacji) do Portugalii. Poznałam tam smak wszechogarniającej mnie ciszy- zarówno tej zewnętrznej jak i wewnętrznej. Delektowałam się tym błogim stanem istnienia, jedyne, co zdawało się do mnie przemawiać- były moje własne myśli. To właśnie wtedy dostrzegłam jak wiele mają mi do powiedzenia, w jak natrętny, schematyczny i często nawet wręcz żałosny sposób- starają się mnie przekonać do zawartych w nich uwarunkowań.
Przestałam brać je na serio. Przestalam im wierzyć, a po jakimś czasie w ogóle zauważać. Zyskałam wielka wewnętrzną wolność, odnalazłam tą zasłoniętą natłokiem nic nie znaczących myśli- część siebie.
Przyszedł czas na Indie. Tak, jak pisałam w jednym z moich uprzednich artykułów- wyjechałam do ośrodka ajurwedy, by dogłębnie oczyścić swe przepełnione wieloletnimi toksynami ciało i jeszcze bardziej zacieśnić więź pomiędzy moim ludzkim i duchowym stanem istnienia.
Było to dla mnie wielkie przeżycie, wyzwanie, zmierzenie ze swoją fizyczną stroną człowieczeństwa.
Ponieważ jednak, jako ludzie, nie jesteśmy w stanie izolować pozostałych aspektów naszego ja- to silne fizyczne doświadczenie, wiązało się również z niezwykle intensywnym przeżyciem na tle emocjonalnym oraz mentalnym.
Dzięki temu dogłębnemu oczyszczeniu, nie tylko poczułam się świeżej i lżej, ale przede wszystkim zyskałam o wiele większy dostęp do posiadanej przez każdego z nas intuicji.
Pamiętam, jak z utęsknieniem wracałam do swojej codzienności, do Anglii, do zwykłego rodzinnego życia.
Zauważyłam, bowiem, iż za każdym razem, gdy przez dłuższy czas koncentruję się głównie na danej sferze swego istnienia- coś we mnie jakby automatycznie nawołuje mnie do przywrócenia wymaganej w ciele ludzkim równowagi.
Gdy na co dzień pracuję, biegam na trasie dom-biuro-dom, moja dusza w natychmiastowym tempie daje o sobie znać nawołując mnie do chwili wyciszenia, połączenia, zanurzenia w swoim prawdziwym, niczym nieskażonym ja.
Gdy, natomiast spragniona Boga, rzucam wypełniające moją codzienność życie i wyjeżdżam by oddać się swej wewnętrze ciszy- po jakimś czasie coś we mnie krzyczy i prosi by powrócić do ludzkiej, ziemskiej rzeczywistości.
Przez długi czas czułam się zagubiona tym roller coasterem pragnień i potrzeb. Nie rozumiałam samej siebie, nie wiedziałam, o co mi tak właściwie chodzi. Dlaczego tak w kółko, na przemian- pragnę obcowania ze swoją duszą, by potem znów poczuć, ze potrzebuję tylko ludzi, wariactwa codziennego życia, hałasu, natłoku myśli, stresu….?
Siedzę teraz w samolocie lecąc z NY do Londynu i zanurzając w niezwykle inspirującej muzyce Ludovico Einaudiego- przelewam na papier wypełniające moją duszę i umysł refleksje.
Wyjechałam po raz kolejny. Po raz kolejny podążając za swoją intuicją- wybrałam się na poszukiwanie Boga.
Ta podróż do Peru, przekroczyła wszelkie moje oczekiwania, sięgnęła granic mojej ludzkiej wytrzymałości i sprawiła, że nie pozostało mi nic innego- jak tylko w końcu się poddać, zaakceptować niemożność całkowitego pojęcia tej wszechogarniającej siły, która niezaprzeczalnie nieustannie kieruje naszym losem.
Ta podróż, kazała mi zmierzyć się z samą sobą, z własnymi słabościami, wyobrażeniami o życiu, światem pozaludzkim, z moimi lękami, emocjami, z moim wewnętrznym dzieckiem, cierpieniem, wszystkim tym, co uważałam za coś pewnego, niezaprzeczalnego.
Podróż ta, choć na pozór- bardzo trudna fizycznie- stała się moim wrotami do innego wymiaru naszej ludzkiej egzystencji. Pozwoliła mi ona zajrzeć do jeszcze odleglejszych zakamarków mojego, naszego istnienia. Pokazała mi, że tak naprawdę nikt z nas nie wie do końca niczego i najprawdopodobniej nie znajdziemy rozwiązania zagadki naszego istnienia, przynajmniej nie tu, nie na Ziemi.
Możemy myśleć, że coś wiemy, możemy głosić swe poglądy i wizje, możemy czuć się nasyceni prawdą o naszym istnieniu- dopóki jednak w całkowicie szczerym, płynącym z serca przypływie pokory nie przyznamy- że tak naprawdę nie wiemy- nigdy nie zaznamy spokoju, nigdy nie zrozumiemy, nie poczujemy, co to znaczy jedność, co znaczy być częścią tej wszechogarniającej wszystko i wszędzie całości.
Kilka dni temu, po kolejnym powalającym mnie tym razem całkowicie na kolana, duchowym doświadczeniu- ze łzami w oczach powiedziałam do swojego męża, że muszę być kompletną wariatką żeby wciąż szukać, by robić to, co robię, by być tak głodna i nieustraszona (możesz to czytać, jako lekkomyślna) w swoich poszukiwaniach Boga.
Nie należy on do ludzi, którzy angażowaliby się w tego typu poszukiwania. Nie czuje on większej potrzeby, by się kierować czy też łączyć ze swoim wyższym ja, by słuchać wewnętrznego głosu.
Powiedział mi jednak coś, co w jakiś sposób nie tylko przykuło moją uwagę, lecz również sprawiło, że w końcu zaakceptowałam i w pełni poczułam smak bycia po prostu człowiekiem.
Powiedział mi, bowiem, że wcale nie jestem wariatką, tylko po prostu desperacko szukam czegoś, co jest wszędzie i zawsze, co jest we mnie-i czego nigdy nie znajdę.
Z jego ust płynęły te właśnie powyższe słowa, ale czułam że to nie jego umysł, lecz dusza właśnie do mnie przemówiła.
Zrozumiałam wówczas, że to, co robię to tak jakbym szukała swojego życia, podczas gdy to ja jestem życiem. Nie mogę znaleźć czegoś, czym jestem. Bóg jest we mnie, w każdym z nas, we wszystkim i wszędzie- jak wiec mogę go znaleźć…?
Co więcej, zrozumiałam, ze każdorazowa podróż w głąb siebie, daje mi poczuć tą wypełniającą moje istnienie siłę. To właśnie poznając siebie, poznaje i doświadczam Boga. Jak mogłoby być inaczej….?
Tak, więc po raz kolejny zbliżyłam się do esencji własnego bytu, gdy podczas 4-dniowej wyprawy na Machu Picchu- zmagałam się z kierującymi moim życiem uwarunkowaniami, słabościami, schematycznymi reakcjami, z dotąd niezauważanymi częściami mojego istnienia.
Za każdym razem, gdy to robię, gdy zmierzam się z sama sobą, gdy podróżuje w głąb mego człowieczeństwa- moje serce wypełnia wielka miłość i podziw dla doskonałości naszego istnienia, dla złożoności człowieczeństwa, jego piękna, delikatności i wielkiej mocy.
To, co wydawało mi się nieosiągalne- nagle jest na wyciagnięcie mojej dłoni, nagle przez to przechodzę i zyskuję nową siłę, jej dotąd niepoznany wymiar, nowe zrozumienie siebie, nas, życia.
To, co początkowo zdaje się być czysto fizyczne- wkrótce staje się mym, jak dotąd, największym mentalnym i emocjonalnym wyzwaniem, zmierzeniem z prawdą o tym, kim jestem.
Wędrując tak przez kolejne 4 dni śladami Inków- już po pierwszych kilku godzinach myślałam, że muszę się poddać, że nie dam rady. Mój umysł z całych sił przekonywał mnie do tego niezaprzeczalnego, według niego faktu, iż- po samym ćwiczeniu jogi nie mam odpowiedniej wytrzymałości, kondycji, nie mam szans by przy tak znacząco niższym poziomie tlenu wspiąć się na szczyt a potem na drugi.
Wierzyłam mu. Zapomniałam o fizycznym bólu, o bezdechu, o drganiu mięśni, o obtartych stopach- moja walka przeniosła się na plan czysto mentalny. Słuchałam swoich myśli i opadałam z sił. Działo się tak, gdyż im wierzyłam.
Słabnąc mentalnie, słabło me ciało, poddawałam się, przeklinałam samą siebie że podjęłam się tak ciężkiej wyprawy. Jak mogłam pisać się na coś takiego, gdy nigdy wcześniej nie wędrowałam po górach, gdy nie mam żadnego doświadczenia, gdy nie wiem na ile mnie stać…?-Myślałam sobie
Próbując się zmobilizować, dodać otuchy- świadomie starałam się ukierunkować swe myśli na bardziej pozytywny tor.
Urodziłaś dziecko, myślałaś że to było coś najcięższego w twoim życiu- więc na pewno dasz sobie radę ze zwykłym górskim szlakiem….- Tłumaczyłam sobie.
Jestem wysportowana, silna, wytrwała- na pewno dam radę….
Te 4 dni miną w mgnieniu oka…
Będę miała wielką satysfakcję jak już tam dotrę…
Cholera, mogłam wziąć pociąg a nie taszczyć się pod górę z betami, spać w namiocie, zamarzać w nocy, nie móc się wykapać…?- Nasycone negatywem myśli nie przestawały dawać o sobie znać….
I tak w kółko…
W pewnym momencie emocje wzięły górę. Wybuchłam płaczem, miałam dość, użalałam się nad sobą i w sekundzie to zauważyłam. Przecież to nic innego jak mój życiowy schemat- poczucie ciągłego bycia ofiarą zawsze i wszędzie….
Oj, ależ ja jestem biedna…:) Pomyślałam, tym razem już żartobliwie i zaczęłam głośno śmiać się z samej siebie, z własnego schematycznego zachowania, z towarzyszących mi przez całe życie emocji i reakcji.
Dotknęłam głębi swojego istnienia, poczułam siebie, taką prawdziwą. Wyraźnie widziałam te sztuczne, wyuczone elementy mojego człowieczeństwa. Zrozumiałam, że nie są prawdziwe, że to nie ja. Uśmiechnęłam się do nich i w momencie nabrałam sil.
Krocząc wciąż przed siebie, cała zapłakana, zaczęłam głośno krzyczeć, czując każde me słowo, czując swe serce. Krzyczałam, pytając, co mam jeszcze zrobić, by znaleźć siebie, by zrozumieć, by poczuć jedność…? Gdzie mam jeszcze iść, co zrobić…?
Być może, opis ten przypomina ci scenę z niejednego filmu czy też książki, opisującej wewnętrzną wędrówkę bohatera. Sama pamiętam, jak sobie o tym wówczas pomyślałam. Jednocześnie zdałam sobie sprawę, że tego rodzaju hollywoodzkie sceny- są jak najbardziej częścią naszego życia, doświadczamy ich w sytuacjach takich, jak na przykład ta moja.
Krzyk ten, był już moim ostatecznym lamentem. W tej samej sekundzie- poddałam się, zaakceptowałam siebie i wszystko dookoła takim, jakim jest, bez poczucia, że coś powinno być inaczej, że coś muszę zmieniać. Wszystko było i jest idealne. Ja jestem idealna. Kocham siebie, kocham życie. Jestem nieodłączna częścią Wszechświata, mogę mieć cokolwiek chcę, być kimkolwiek pragnę być.
W tym właśnie przepełnionym spokojem, ciszą i akceptacją stanie- poprosiłam o pomoc, wsparcie, siłę. Prosiłam wszystko i wszędzie. Prosiłam Boga, aniołów, leśne ludki, naturę, matkę ziemię, wszechświat, swoje wyższe ja.
Możecie mówić, że sobie to wyobraziłam- ja jednak wiem, że coś się we mnie wówczas przeobraziło.
Dostałam to, o co prosiłam. Dostałam wsparcie, wielka siłę, energię, optymizm, uśmiech.
Dostałam skrzydła i zaniosły mnie one na samą górę Machu Picchu. Nie musiałam już więcej ze sobą walczyć, wzmagać się, płakać i lamentować. Poczułam się jedna ze wszystkim wokoło, poczułam siebie, poznałam siebie a tym samym cząstkę Boga.
Po powrocie do miasta, nie mogłam nacieszyć się widokiem ludzi, odgłosami silników, zapachem spalin…;)
Znowu poczułam, że to właśnie tutaj- wśród zgiełku miasta- mogę napoić swą całkowicie ludzką część natury, odnaleźć balans między duchową i człowieczą stroną istnienia.
Już wtedy nie bardzo czułam, że mam jeszcze ochotę udać się do dawno zarezerwowanego ośrodka szamańskiego.
Wszystko było jednak zaplanowane i opłacone. Na następny dzień rano przybyli do nas do hotelu pracownicy ośrodka- fundując mi 15 wielkich szklanek przeczyszczającej wody wulkanicznej.
Na następny dzień wylądowaliśmy w ukrytym w Sacred Valley- ośrodku ceremonii Ayahuaski.
Warunki super podstawowe, czułam że to może być już dla mnie o krok za dużo, że być może nie powinnam się tego podejmować.
Nie wycofałam się jednak, wzięłam udział w nocnej ceremonii. Zrobiłam to, gdyż nie chciałam później żałować, że będąc w kraju szamańskich rytuałów i najprawdziwiej odprawianych ceremonii- nie zrobiłam tego, o czym od dawna myślałam.
Nie jestem w stanie tego opisać, nie ma takich słów, które oddałyby pełnie mojego doświadczenia z tą poszerzającą naszą świadomość rośliną.
Wiem jedno, nigdy nie byłam tak przerażona, nigdy nie byłam tak absolutnie niczym, nie byłam nigdzie a jednocześnie wszędzie, nie czułam swego ciała, nie było mnie w nim. Czułam się poniewierana przez kosmos, gdziekolwiek skupiłam swą uwagę- tego doświadczałam. Wszystko było energią, nie było niczego- a jednak było wszystko. Chciałam umrzeć, umierałam kilkakrotnie a potem jakieś niezwykle jasne światło przeszywało każdą komórkę mego ciała, wlewało się do niego i odradzałam się na nowo.
Najdziwniejsze, najbardziej oderwane od znanej mi dotąd rzeczywistości przeżycie. Chciałam zaznać drugą stronę naszego istnienia i zrobiłam to. Nie spodziewałam się, ze będę musiała zmierzyć się z każdym zakorzenionym w mej podświadomości strachem, doświadczyć go i że ta podróż nie będzie ograniczona czasem ani przestrzenią. Nie spodziewałam się, że Ayahuaska obnaży mnie całkowicie, każe przejść przez najbardziej mroczne, odrzucane dotąd przeze mnie lęki i części mojej podświadomości.
Obudziłam się w stanie, którego nie chce tu nawet opisywać. Wiedziałam, że zrobiłam coś, czego nie będę w stanie nikomu wyjaśnić, opowiedzieć, że byłam tam gdzie jesteśmy, gdy opuszczamy nasze ludzkie ciało. Byłam tam, a jednak duża część mnie, pozostawała skupiona tu na ziemi, słyszałam szept własnego umysłu, który nie mógł tego w żaden sposób ogarnąć, nie było, bowiem, logiki.
Doświadczyłam tego i me serce wypełniło się wielką wdzięcznością za moje ludzkie życie.
Zrozumiałam, że życie jest czymś wyjątkowym, pięknym, jest wielkim darem. Zrozumiałam, że moja każdorazowa podróż w głąb siebie-, choć nie jest w stanie w żaden logiczny, pojęty sposób pokazać naszego Stwórcy- pozwala mi go poczuć w sobie, dostrzec że jest nieodłączna częścią każdego z nas.
Nie chce już więcej eksperymentować, rzucać wyzwań, poszukiwać….tak mi się przynajmniej teraz wydaje…
Peru zakończyło tą część mojego ludzkiego życia.
Wiem, bowiem, ze życie jest cudowne, niezastąpione, wyjątkowe….
Wiem, ze nie musimy się niczego obawiać…
Wiem, ze mamy niepohamowaną niczym siłę, wielką moc….
I wiem, że by odnaleźć samego siebie-wcale nie muszę wyjeżdżać na drugi koniec świata, zaszywać się w dżungli, zdobywać szczyt czy też pić poszerzające świadomość napary….
By poznać i zrozumieć siebie, by pomóc innym, by żyć się pełnią życia- muszę być po prostu sobą tu i teraz- niezależnie od tego czy siedzę za monitorami biurowych komputerów, czy też medytuję w domowym zaciszu.
Jesteśmy życiem, mamy w sobie Boga, mamy w sobie cały Wszechświat, nie musimy go szukać, walczyć z nim czy się z nim mierzyć….
Każdy z nas jest wyjątkowy, ważny, piękny, idealny…
Każdy z nas jest wszystkim, zawsze był i będzie…
Każdy z nas jest dla kogoś światełkiem na drodze życia….
Każdy z nas jest światełkiem
Zostaw komentarz