To, co zamierzam napisać w poniższym artykule, może wzbudzić dużo kontrowersji, może wydać się bezsensowne i możecie bardzo mocno odczuć, że się z tym nie zgadzacie.
Napiszę to jednak, bo tak czuję.
Kiedy tylko odtworzyłam dziś rano oczy- wiedziałam, że muszę się podzielić z Wami własnymi spostrzeżeniami na temat związków, bycia razem.
Piszę ten tekst z głębi serca, z mądrości duszy jak i również z poziomu osoby, która sama wiele doświadczyła w tym aspekcie życia.
Jak wielu z was wie z sekcji poświęconej mojej osobie na blogu- jestem matką 3 letniej Julci, dwukrotną mężatką, kimś, kto nagle zaczął intensywną wewnętrzną podróż kierowaną intuicją i pragnieniem poznania naszej ludzkiej natury, sensu naszego istnienia.
Piszę do Was teraz kierując się własnym doświadczeniem na temat związków partnerskich, bycia razem na dobre i złe, przysięgania, zarzekania się, że nigdy cię nie opuszczę…..
W swoim życiu byłam po obydwu stronach zdrady: bardzo cierpiałam będąc boleśnie zdradzoną, jak również zdradziłam. Znam oba smaki słowa zdrada…..- i powiem Wam, że doszłam do tego zapewne- kontrowersyjnego- miejsca w moim życiu, gdy nie potrafię już dłużej czuć, że chęć bycia z inną osobą jest czymś nienaturalnym, złym…
To, co teraz mam zamiar napisać jest całkowitym zaprzeczeniem tego, w co wierzyłam całe swoje życie. Przez to swoje przekonanie kilkakrotnie bardzo cierpiałam, raz straciłam niemal całkowitą chęć do dalszego życia.
Dziś widzę bardzo wyraźnie, że zachodzące we mnie stany, przytłaczające emocje i wszechogarniający ból -doświadczony po zdradzie bliskiej osoby- był w dużej mierze wynikiem wpajanych nam od dziecka zasad, ogólnie zatwierdzonych i społecznie uznanych za jedyną słuszną drogę.
Uczono mnie, nas, że dobrzy ludzie, kiedy połączą się w pary- nigdy się już nie opuszczają…
Wpajano mi, że rozpad małżeństwa/związku jest czymś bardzo niedobrym, jest zakazanym owocem, tematem tabu w środowisku rodzinnym, powodem do cierpienia, jest czystym grzechem.
Przyszło mi jednak do głowy pytanie:
Co stałoby się z naszym życiem, jak by ono wyglądało- gdybyśmy od dziecka mieli programowane zupełnie odmienne podejście do kwestii związków partnerskich?
Gdybyśmy wiedzieli, że nie ma nic złego w rozstaniu, w pójściu w przeciwną niż nasz dotychczasowy partner stronę. Gdybyśmy potrafili z uśmiechem i szczerą radością w sercu zaakceptować to, że nasza druga połówka chce ruszyć do przodu, doświadczyć czegoś nowego, dzielić swą codzienność z kimś innym?
Pytam, lecz jest dla mnie oczywiste, że wówczas, to właśnie ta inna prawda byłaby dla nas jedyną dozwoloną, dobrą drogą, przepisem na życie …
Byłoby zupełnie naturalne, że każdy z nas może swobodnie zmieniać partnerów, kiedy tylko poczuje że tego właśnie pragnie i potrzebuje. I zaznaczam tu ponownie- iż nie chodzi mi o nasze chwilowe zachcianki, przysłowiowe skoki w bok dla czystej rozrywki, urozmaicenia szarej codzienności. Mówię, o momentach, gdy czujemy że nasz związek nie wnosi już do życia nic konstruktywnego, oddaliliśmy się, mamy inne plany i marzenia, jesteśmy inni. Czy jest wówczas sens, by wbrew sobie, by na siłę kurczowo trzymać się tego dobrze znanego układu? Czy może o wiele korzystniejsze dla naszego dalszego rozwoju byłaby szczera rozmowa z naszym parterem, wyrażenie wdzięczności za wszystko czego razem doświadczyliśmy i nauczyliśmy o sobie i życiu, a potem rozstanie w miłości i całkowitej zgodzie…? Gdybyśmy od dziecka wiedzieli, że nie zostaniemy za to potępieni, takie sytuacje byłyby jak najbardziej możliwe i uważam, że bardzo przyczyniłyby się do pozytywnych naturalnych zmian w życiu niejednego z nas. W takich okolicznościach, nasza druga połówka, -nie czułaby się ani porzucona, ani opuszczona- pojęcie zdrada nie należałoby do naszego słownika. Nie czulibyśmy się ani urażeni, ani nie pozostawalibyśmy w bólu- gdyż wiedzielibyśmy, że przeżyliśmy razem coś pięknego i nadszedł czas, by znowu doświadczać, czuć ekscytację, ciekawość, świeżość.
Czy myślę, że takie swobodne, nieograniczone żadnymi ogólnie przyjętymi kanonami poprawnego postępowania życie mogłoby być szczęśliwe?
Otóż, jestem absolutnie pewna, że tak.
Nie chodzi mi jednak o to, by propagować życie oparte na skakaniu z kwiatka na kwiatek. Nie to mam na myśli. Chodzi mi jednak o sytuacje, gdy nasz związek nie ma już prawa bytu, gdy nic nas już nie łączy lub też gdy jedno z nas czuje silną wewnętrzną potrzebę, by po prostu odejść. Tego typu okoliczności, jak zapewne wiecie, nie należą do rzadkości- bardzo często jednak wbrew sobie, na siłę tkwimy dalej w czymś, co potęguje jedynie cierpienie nasze i naszego partnera. Nie chcemy, bowiem, wyłamać się z tych społecznie narzuconych oczekiwań, boimy się zrobić coś co jest krytykowane i uważane za złe. Usilnie próbujemy się wzbraniać przed pełną akceptacją bycia całkowicie sobą- narzucamy sobie ograniczające nas schematy, które i tak przez większość z nas nie są wcale przestrzegane.
Pisząc to, czuję ból. Nie jestem inna niż ty. Ja również zostałam wychowana w przekonaniu, że ludzie powinni trwać ze sobą do końca, bez względu na wszystko powinni się starać i walczyć o utrzymanie związku.
Część mnie czuje, że jest to bardzo sztuczne i nieprawdziwe.
Zakorzenione we mnie uwarunkowanie jest jednak tak silne, iż choć przyglądam mu się teraz dokładnie, choć wyeksponowałam je całkowicie do światła dziennego- moje ciało przeszywa silny ból i smutek na samą myśl o tym, że mój mąż mógłby być z inną kobietą.
Te narastające we mnie emocje są czymś automatycznym, niemożliwym niemal do uciszenia, zredukowania. Wiem jednak, że tak się dzieje, gdyż każda komórka mojego istnienia ma w sobie głęboko wpojony kod nakazujący do pozostania na dobre i złe z wybrankiem naszego życia.
Czy jestem to jednak ja, prawdziwa ja…?
Czy rzeczywiście moja natura pragnie tego samego, tego, co staram się jej narzucić?
Dlaczego tak wiele par się rozchodzi, dlaczego małżeństwa rozpadają się niemal w każdej minucie w danym miejscu na świecie…?
Dlaczego ludzie cierpią, czują porzuceni?
Moja intuicja podpowiada mi, że wszystko po raz kolejny sprowadza się do jednej zasadniczej kwestii- pełnej akceptacji i miłości do samego siebie.
Gdybyśmy absolutnie, całkowicie kochali siebie- nie szukalibyśmy całe życie kogoś/czegoś, kto wypełniłby w nas pustkę posiadanego obecnie przez każdego z nas poczucia braku miłości.
Każdy z nas mówi, że pragnie być kochany, spędzamy swe życie na poszukiwaniu tej jedynej, prawdziwej miłości.
Dzieje się tak, ponieważ praktycznie nikt z nas nie jest wypełniony miłością do samego siebie.
Kwestia pokochania siebie jest bardzo często oceniana, jako haniebny akt bycia samolubnym.
Samolubstwo jest jednak zupełnie inną energią, ponieważ kierując się egoizmem- koncentrujemy się na braku czegoś, pragniemy zagarnąć coś, czego nie posiadamy, chcemy uzupełnić w nas poczucie pustki.
Obdarzając się miłością, nasze życie jest całkowicie spełnione i idealne, w pełni akceptujemy i szanujemy siebie takiego, jakim jesteśmy. Zdajemy sobie sprawę z naszej wyjątkowości, wiemy, że bez nas świat nie byłby taki sam. Miłość ta jest, więc, najwyższą wibracją energetyczną, jest czymś, co zbliża nas do Boga, do źródła, do pełnej harmonii z otaczającą nas rzeczywistością.
Dopóki nie pokochamy samego siebie, latami będziemy poszukiwać kogoś, kto pomoże nam poczuć, że jesteśmy kochani. I oczywiście, dla większości z nas, takie osoby będą pojawiać się w życiu. Będziemy wówczas czuć, że żyjemy, będziemy w ciągłej ekstazie, w stanie uniesienia, będziemy radośni i pozytywnie nastawieni do świata.
Ten początkowy stan ekscytacji po poznaniu kogoś, kto nas pokochał, jest chyba dobrze znany wielu z nas.
Wiemy też, zapewne, iż z czasem emocje te wystygają, odchodzą i powracamy swoim samopoczuciem do uprzedniego stanu.
Dzieje się tak, ponieważ, nie jesteśmy w stanie- na dłuższą metę- żywić się czyjąś energią i tym samym ‘zatykać’ występującą w naszych sercach pustkę.
Ponadto, zawsze przyciągamy do naszego doświadczenia partnerów, którzy są naszym energetycznym odpowiednikiem (energie wibrujące z tą samą częstotliwością wzajemnie się przyciągają zgodnie z zasadą prawa przyciągania). Oznacza to, iż z czasem, zachowanie naszych wybranków zacznie odzwierciedlać ukryte w naszej podświadomości negatywne strony naszego ludzkiego istnienia (tzw. Cienie).
Po kilku miesiącach związku, zaczynamy stopniowo dostrzegać wszystko to, co drażni nas w naszym partnerze. Nie zdajemy sobie, jednak, sprawy z tego, iż wszystko to, co nas w nim irytuje- jest tak naprawdę lustrzanym odbiciem występujących w nas niekorzystnych cech.
Odbiegłam tu trochę od tematu tego wpisu, jednak jest niezwykle ważne, by zrozumieć, co dzieje się w nas, gdy rozpoczynamy nowy związek.
Fakt, iż bliskie nam osoby, ukazują występujące w nas niepożądane zachowania, sprawia, iż próba pozostania w związku z jedną osobą jest czymś korzystnym na drodze do naszego rozwoju.
Jest to pewnego rodzaju skrót do poszerzenia naszej świadomości a tym samym zbliżenia do Wszechmogącej Siły.
Dzieje się tak, ponieważ, jeśli zdecydujemy się pracować nad naszym związkiem- jednocześnie podejmujemy się pracy nad rozwojem osobistym. Warstwa po warstwie, przyglądamy się wszystkiemu, co uniemożliwia zdrowe funkcjonowanie naszej relacji i staramy się przywrócić w nim harmonię.
Musimy być jednak świadomi, iż nielubiane przez nas cechy partnera to tak naprawdę coś, nad czym musimy pracować w powiązaniu ze swoją osobą.
W przeciwnym wypadku, wszelkie próby uzdrowienia związku, będą prowadziły do stresu, załamania lub też pozostawania w nieudanej relacji z przyzwyczajenia i obaw przed zmianą.
Wracając jednak do poruszonej w tym wpisie kwestii powszechnie propagowanej i uznawanej za właściwą drogę- dożywotniej monogamii- chcę jeszcze raz podkreślić, że nie leży ona w naszej naturze. Każdy związek rozkwita po to, by nauczyć nas czegoś o sobie samym. Przyciągamy zawsze partnerów o takich samych energetycznych wibracjach- jak te, które w nas występują. I owszem- możemy iść nieustannie przez życie z wybrankiem naszego serca, razem dojrzewać, zmieniać, cieszyć życiem, realizować najskrytsze pragnienia. Jeśli pragniemy tego całym sobą, mamy wielką szansę by trafić na osobę podzielające to marzenie o rodzinnej harmonii i potem być z nią bez końca, czuć spełnionym i szczęśliwym. Sama dobrze znam kilka par, które są jak to się mówi- dla siebie stworzone, które będąc razem- nieustannie się spełniają, realizują i odkrywają na nowo. Jest to piękne i bezcenne, jest to również dowodem na to, że ich dusze właśnie tego pragnęły na wyższych poziomach egzystencji.
Z reguły, jednak, większość z nas angażuje się w związki, w których po jakimś czasie drogi partnerów się rozchodzą. Zaczynamy mieć inne pragnienia, a rozbieżności te stają się jedynie powodem do nieustannych spięć i smutków. Takie sytuacje, oznaczają najczęściej, że dany związek spełnił już swą rolę, dał nam to, czego potrzebowaliśmy na drodze do swojego rozwoju. Nie ma sensu, więc na siłę przedłużać tego cierpienia usilnego bycia razem- bo tak przecież wypada, bo zmiana jest przerażająca, bo boimy się, że nie będziemy już więcej kochani…
Tak, jak pisałam powyżej, desperacko poszukujemy miłości, by wypełnić poczucie braku miłości do samego siebie.
Druga osoba, nie jest w stanie na stałe, załatać tej doskwierającej nam dziury.
Tylko my możemy sobie pomóc- przede wszystkim poprzez zrozumienie siebie- oraz pracę nad oczyszczeniem się z ukrytych w nas emocji, pełną akceptacją siebie i poczuciem, że jesteśmy warci wszystkiego, czego szczerze pragniemy.
Czy zauważasz, że większość naszych związków, jest wypełnionych pewnego rodzaju strachem, negatywnymi emocjami, które sprawiają nam ból?
Jak często czujemy zazdrość, gniew, smutek, poniżenie, zdradę i wiele innych nieprzyjemnych emocji towarzyszących nam w naszych partnerskich relacjach?
Nie rozumiemy, bowiem, że ogarniająca nas przeraźliwa zazdrość- jest tak naprawdę próbą kontroli drugiej osoby. Nie ufamy, boimy się, że możemy zostać zdradzeni czy też w inny sposób zranieni- dlatego też, czujemy tą niemiłą emocję, która często potrafi zniszczyć nawet najtrwalsze związki.
A dlaczego chcemy kontrolować, dlaczego jesteśmy podejrzliwi i nieustannie śledzimy wzrok naszej ukochanej osoby?
Otóż, dzieje się tak, gdyż boimy się, że utracimy jego miłość a co za tym idzie- przestaniemy czuć się kochani, pożądani i akceptowani.
Nie kochamy sami siebie, więc potrzebujemy by ktoś inny obdarowywał nas tym uczuciem.
Przeraża nas to, że nie mamy kontroli nad zachowaniem drugiej osoby, nie wiemy, co tak naprawdę może zrobić i w rezultacie- sprawdzamy, oceniamy i ciągle natarczywie upewniamy, czy wciąż jesteśmy kochani z taką samą intensywnością.
Gdybyśmy jednak skoncentrowali się przede wszystkim najpierw na sobie i zaczęli stopniowo podążać w stronę pełnej samoakceptacji i miłości- w końcu bylibyśmy w pełni sobą, nie potrzebowalibyśmy żadnych potwierdzeń tego, że jesteśmy jedyni i wartościowi.
Wiedzielibyśmy, czulibyśmy całym sobą, że jesteśmy idealni. Szanowalibyśmy siebie tak wysoce, iż nigdy nie rozważalibyśmy nawet możliwości bycia z kimś, kto nie okazuje nam szacunku.
Ponadto – ponieważ, funkcjonowalibyśmy na tych najwyższych wibracjach jaką jest czysta, bezwarunkowa miłość do siebie- moglibyśmy przyciągnąć do swego życia partnerów, który odpowiadaliby naszemu stanowi spełnienia i samoakceptacji.
Mało tego- bylibyśmy w związku, ponieważ, mielibyśmy na to ochotę, sprawiałoby nam to radość i byłby to kolejny akt naszej kreacji. Ten związek nie byłby już nigdy oparty na potrzebie uzupełnienia występujących w nas braków.
Co za tym idzie- skoro, nie bylibyśmy z kimś, by poczuć się kochanym- nie mielibyśmy nic przeciwko, by doświadczać nowych partnerów, by cieszyć się różnorodnością, doświadczać, czuć, poszukiwać- gdy przyjdzie już na to pora, gdy obydwoje poczujemy że czas na wielkie zmiany…
Nie oznacza to oczywiście, że nie chcielibyśmy wtedy przebywać w żadnych długoterminowych związkach. Wręcz przeciwnie- po raz pierwszy- moglibyśmy być w prawdziwej partnerskiej relacji opartej na czystej, bezwarunkowej miłości i wzajemnym szacunku.
Nie cierpielibyśmy, gdyby nasz partner postanowił spędzić czas z inną osobą lub też na stałe zakończyć naszą relację. Nie widzielibyśmy tego wówczas, jako akt skierowany przeciwko nam, nie bylibyśmy ofiarą, nie czulibyśmy się porzuceni czy zranieni. Rozumielibyśmy, bowiem, że rozstanie nie oznacza, że zabrano nam miłość, że czegoś nam brakuje, że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy.
Kochając i akceptując siebie bylibyśmy już pełni. Rozumielibyśmy- iż życie każdego z nas to nieustanna gra, taniec, zabawa, w której każdy ma prawo- a wręcz powinien- postępować tak, jak tego w danym momencie pragnie, każdy ma prawo być i wyrażać siebie bez żadnych ograniczeń.
Jesteśmy miłością i sensem naszego istnienia nie jest- ograniczanie ekspresji naszej miłości jedynie do jednej konkretnej osoby- ale do wszystkich napotkanych na naszej drodze istot.
Zaznaczam, iż nie mam tu na myśli stosunków seksualnych z każdą napotkaną osobą. Chodzi mi o miłość, o pełne, niczym niepohamowane wyrażanie jej w stosunku do otaczającego świata.
Do całkowitej wolności kochania każdego, komu chcemy okazać naszą miłość- bez poczucia winy, bez żadnych społecznych osądów pouczających nas, że przecież nie wypada kochać kogoś innego niż nasz życiowy partner, małżonek.
Pomyśl przez chwilę- jak czujesz się na samą myśl, że twój partner mógłby szczerze kochać również inną a nawet wiele innych osób?
Jeśli jest to coś innego niż zadowolenie i wciąż nieustające spełnienie- być może zapragniesz się od tego uwolnić.
Być może zechcesz rozpocząć wędrówkę prowadzącą do pełnej akceptacji i miłości do siebie…
A potem możesz już tylko cieszyć się całkowitą wolnością…..
Zostaw komentarz